Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/278

Ta strona została skorygowana.

więc, ściskając rękę Kanonika i blada... zmięszana wyszła...
W chwili potém wysiadała przed domem, i bojąc się spytać o córkę, szła na wschody... Jadzię znalazła w salonie oczekującą na siebie, bladą, ale mężną. Na widok wchodzącéj matki, dziewczę pobiegło i rzuciło się jéj do nóg, wyciągając ręce.
— Mateczko! rzekła — bij mnie, bom zasłużyła! ukarz, mnie bom winna... ale serca nie odbieraj... ja go potrzebuję!... Pozwól mi ci się wyspowiadać — dodała, widząc otwierające się usta matki... jestem szalona... jestem dziecinna... ale nie mogłam się oprzeć uczuciu, chciałam Sławka widzieć... może więcéj kogoś... walczyłam z sobą...
— Ale ty nie rachowałaś, jakie to ściągnie następstwa za sobą! dziecko nieszczęśliwe, zawołała matka — to ci może odebrać przyszłość... skazić twoje czyste imię...
— Skazić? podchwyciła Jadzia dumnie, nigdy! zresztą cóż mnie obchodzi sąd ludzki... Bóg mnie widział i osądził...
— Przyszłość twoja... przerwała hrabina.
— Mateczko... przyszłość nie moja, ale Boża... ja na nią patrzę obojętnie... a poddaję się jéj zawczasu...
— Ale ja! matka twoja! mogęż patrzeć obojętnie... na nią? na przyszłość mojego jedynego dziecięcia...
Jadzia zamilkła, w rysach jéj dziecięcych malowało