Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/312

Ta strona została skorygowana.

kułu, policzki mu gorzały gorączką, oczy paliły się podnieceniem jakiemś, znać był w nim całym stan ducha niezwyczajny, kosztem ciała schorzałego zdobyty.
Podał rękę żywo przybyłemu Samielowi.
— Cóż tam słychać? zapytał — czytałeś artykuł?...
— Czytałem, rzekł Samiel zimno.
— Co mówisz?
— Chcesz prawdy? — Naturalnie.
— Nie pochwalam go — nie dla tego, żebyś słuszności nie miał, masz ją może, ale że do nas i do kraju zbolałego, chcąc go poprawić, takim się nie mówi językiem... Oburzenie jest powszechne...
Samiel należał do tych przyjaciół, którzy się tém tylko od zaciętych wrogów różnią, że zraniwszy, mają prawo rękę położyć na sercu i skutek uderzenia wymierzyć. Oprócz tego wypadało mu może z rachuby oszczędzać Sławka.
— Jakto? spytał — więc nic nie wiesz?
— Nie wiem nic, rzekł spokojnie młody człowiek, ale usta mimo tego spokoju pozornego mu drzały.
— Opuścili cię wszyscy, wszyscy podpisali manifest przeciwko tobie i przeszli do obozu Drabickiego.
— Smuci mnie to dla kraju, nie dla mnie, odezwał się Sławek — ale nawet już nie dziwi.
— Cóż ty poczniesz?
— Ja? nie wiem... może pójdę przebojem.