Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/324

Ta strona została skorygowana.

silniejszy nieco, pracował... krzepił się... opanowywał, uśmiechał się wesoło do wszystkich, aby myśleli, że jest wesołym. Wiedział on już o projekcie wyjazdu, a nie próbował ich nawet powstrzymać.. zobaczywszy przybywające, domyślił się pożegnania. Wyszedł na próg do hrabinéj... W pokoju był szczęściem Kanonik, który teraz prawie go nie opuszczał. Na ten raz bardzo się przydał i był potrzebnym świadkiem, przy obcych ludzie się mimowoli hamują.
Jadzia nie wbiegła, jak zwykła była dawniéj — weszła zwolna, blada, uśmiechnięta i popatrzywszy w kuzynka (o którego chorobie wcale nie wiedziała) odezwała się, wyciągając doń rączkę.
— Wiesz Sławku, myśmy przyjechały cię pożegnać.
Ja, żegnać się nie lubię — odpowiedział podkomorzyc — zwykłem przy pożegnaniu mówić — do widzenia — zawsze się ludzie gdzieś spotkać muszą.
Kanonik zagadał hrabinę, która siadła w fotelu, bo cała była drząca... i młodzi zaczęli mówić z sobą. Jadzia daleko zręczniejsza od Sławka... choć wcale po sobie tego nie pokazywała — wyszła z nim obejrzeć kwiaty do drugiego pokoju...
— A! jedziemy! rzekła! jedziemy! i tak daleko, aż do téj uroczéj Italii, któréj laury i granaty nic mnie nie wabią ku sobie... a za krajem, który po raz pier-