Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/326

Ta strona została skorygowana.

Spojrzeli na siebie, a Sławek schwycił drzącą rączkę jéj i pocałował... Czuł, że to pocałunek ostatni, a musiał ustami się jéj uśmiechnąć i pokazać oczyma nadzieję.
Jadzia była prawie szczęśliwą...
— A jednak — rzekła po chwili — choć by tu tak dobrze być mogło — jechać potrzeba... przyjedź ty do nas.
— Gdy będę zdrowszym, odparł, uśmiechając się dziwnie i gdy... ta zazdrosna gazeta puści mnie ze szpon swoich...
— O! obrzydła! szkaradna — dodała Jadzia, przeklęłam ją sto razy...
— A ja ją błogosławię, bo gdyby nie ona, powiedz, czy miałbym czém się w życiu pochlubić i czém, że żyję, usprawiedliwić?
W tém hrabina niespokojna, zaczęła wołać na córkę, a Sławek pospieszył z nią do matki. Hrabina nie śmiała prawie spojrzeć na niego, po tym wyroku, o którym się dowiedziała... nie umiała doń mówić... łzy jéj się kręciły w oczach... Musiała skrócić odwiedziny, choć Jadzia wesoła, weselsza niż dawno bywała, trzpiotała się, nie wiedząc o niczém, i prawie swawoliła.
Ten kontrast śmierci i wesela przejmował hrabinę.. nie mogła patrzeć na komedyą życia... na ironią tę straszną nadziei u grobu.