Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/330

Ta strona została skorygowana.

Sławek... nietylko to, co Goethe nazwał poezyą szpitalną, jest śmieszne, ale i rozmowa szpitalna nie męzka...
To mówiąc, przycisnął rękę do piersi, jakby ból w niéj uczuł, a pod dłonią zaszeleściało mu coś, niby schowany papier... Usłyszawszy ten szelest, Sławek uśmiechnął się gorżko. —
— Mój ojcze, rzekł... wielcy to byli mężowie ci, co jak prorocy kamienowani, wyśmiewani, wyszydzani, oplwani, potrafili zachować hart duszy i nieodstąpili prawdy... Ale jakże to bolesny widok narodu, który głuchym, ślepym jest, a nie widzi prawdy... i szaleje..
— Widok straszny, rzekł kanonik — ale popatrz, gdziekolwiek prawda była zapartą, oplwaną, udręczoną, czy tam kiedy ostatecznie fałsz zwyciężył? Nigdy... Wszystko to, co tryumfowało chwilowo... padło w gruz i rumowisko... a prawda dobyła się z pod ruin w tysiące lat... a oplwane zwłoki jéj obrońców relikwiami się stały.
Sławek się uśmiechnął dziwnie i znowu słychać było szelest papieru, jak gdyby go tarł w dłoniach...
Kanonik wstał, potrzebował pójść na wieczorną modlitwę, podali sobie ręce w milczeniu.
— Do zobaczenia.
Sławek jak wkuty pozostał na miejscu... patrzał