Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/331

Ta strona została skorygowana.

w okno... Po wyjściu kanonika wyjął z za surduta papier i począł, rzuciwszy nań okiem, drzeć go powoli...
Wtém szelest się dał słyszeć, a podkomorzyc jakby przelękły szybko tę kartkę schował do bocznéj kieszeni, domyślał się kto wchodzi, twarz mu się rozjaśniła.
Była to Lena cała w czerni, z bukietem kwiatów w ręku... smutna, wybladła, udająca wesołą dla niego... Wszedłszy, wpatrzyła się w jego twarz, która ją uderzyć musiała niezwyczajnym wyrazem i podała mu kwiatki.
— Moja ty dobra siostrzyczko, rzekł, podając jéj rękę Sławek... co jabym ci miał przynosić kwiaty, jak na męża przystało, to ty mi bukiety ofiarujesz...
— Przypomnijże sobie... to była misya mojego żywota... Dzieckiem biedném na ulicy schwyciłam cię biedaku... myśląc, że za asterki dla matki umierającéj grosz dostanę... a teraz niemi dla saméj siebie żebrzę o jałmużnę serdeczną...
— To prawda, odpowiedział Sławek, ale ty jałmużnę, jak ją nazywasz, wzięłaś całą... nic mi już dla nikogo nie zostało, oddałem ci wszystko... i jestem jeszcze dłużny...
— Przepraszam!! ale dajmy pokój obrachunkom... między siostrą a bratem... być ich niepowinno...
— Jam ci zawsze dłużny... za to żem młodą, wesołą, przykuł do tego szpitalnego krzesełka...