Strona:Józef Ignacy Kraszewski - W mętnéj wodzie.djvu/41

Ta strona została skorygowana.

— Ale już pisałeś wiersze — śmiejąc się, przerwał Samuel.
— Może więcéj jednak marżyłem, niż pisałem... Jak dziś pamiętam, był to chłodny, przejmujący, mglisty ranek jesienny; szedłem z książkami pod pachą do zkoły, w tém usposobieniu kwaśném, jakiém się zwykle dzień wita biały po nocy marzeń gorączkowych... Trochę się przypóźniwszy, pospieszyłem szybkim krokiem. Jak wiesz, mieszkałem dosyć daleko na przedmieściu, było to życzeniem mojéj matki, która chciała, abym nie zepsutém, czystém oddychał powietrzem i był zmuszony wiele chodzić, więc ruch codzienny... Znajdowałem się właśnie wśród pustéj, ubogiéj ulicy przedmieścia, gdy w pochodzie spiesznym poczułem, że mnie ktoś z lekka pociąga za połę od płaszcza. Odwróciłem się, myśląc, że który z towarzyszów, i postrzegłem dziewczynkę wychudłą, bladą, z ogromnemi czarnemi oczyma, pełnemi łez, jakby przelękłą, nie mogącą wymówić słowa, która gorączkowo, błagająco podawała mi bukiecik zwiędłych asterek jesiennych i z jękiem... powtarzała. — Kup! kup... mama umiera! z głodu! mama umiera! mój dobry paniczu... ja jéj nie mogę nic pomódz... co ja zrobię.
W téj natarczywości dziecięcia, w dźwięku jego głosu, w łzach i łkaniu, w wyrazie twarzy zbolałym było coś tak przejmującego, że mimo chłodnego usposobienia o małom się nie rozpłakał... Wspomniałem na moj