Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

właściwą temu obliczu, iż bez niej pojąć by go nie można było. Ciemne, przysłonięte tajemniczo powiekami i długiemi rzęsami oczy, buzia koralowa, przeglądające z pod warg perłowe ząbki, całość tych rysów, raczej wdzięcznych niż pięknych, wyzywała i przykuwała.
Kasztelanowa Towiańska, jakby zjawienie się gościa tego, wcale jej nie było przeszkodą do otwartej rozmowy z Witkem, nie przestała mówić i nie przeszkodziła zaglądającej, ciekawej pani wsunąć się poufale do pokoju.
Była to niewielkiego wzrostu, ale nadzwyczaj kształtnej gibkiej postaci osóbka, której strój wykwintny i śmiałość ruchów, świadczyły, że już zamężną być musiała. Nóżki, rączki, które umiała uwidocznić, jakby od posągu greckiego były zapożyczone, choć rysy twarzy wcale klasycznemi się nazwać nie mogły, miały one jednak więcej niż to, co daje nieposzlakowana rysów prawidłowość: życie, wdzięk, urok niezwyciężony.
Weszła na paluszkach, śmiejąc się, trochę roztrzepana umyślnie, dla nadania sobie życia, z kolei wpatrując się to w Towiańską, to w przystojnego mężczyznę, którego miała przed sobą. Bo chociaż łatwo było odgadnąć, że położenie towarzyskie daleko tego młodzieńca stawiło od nadobnej pani, nieomieszkała go oczarować, strzeliwszy do niego parę razy wzrokiem śmiałym razem i omdlewającym.
Witke jak przykuty stał, myśląc w duszy — Czarodziejka...
Towiańska nadąsana, usiłowała się jej uśmiechać, ona całą baczność swą zwróciła na Witkego. Jawnem było, że kasztelanowa dla niej nie miała tajemnic i że to być musiał ktoś należący do rodziny kardynała.
Tak było w istocie, natrętny ten gość zwał się Urszulką Lubomirską, podkomorzyną wielką koronną. Ojciec jej, który z Francyi tu przywędrował, pono za Maryą Ludwiką, zwał się Bouccon, ożenił się on