Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Za Sasów 01.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

— A na cóż ty służyć masz — przerwała matka — kiedy sam sobie panem, nikomu się nie kłaniając, być możesz?
— Na co? — podchwycił, śmiejąc się Zacharek — oto dla tego, że wielką ambicję mam! Nie tylko zysku pragnę, ale wydobycia się z tego stanu naszego mieszczańskiego, w którym my niewiele więcej znaczymy od prostego chłopa.
Matka posmutniała.
— Ojciec twój przecież, dziad i pradziad, mieszczanami i kupcami byli tylko i nie gorzej im z tem się wiodło — poczęła łagodnie. — Z ogniem igrać niebezpiecznie. Gdzie wiele zarobić można, tam też stracić, nawet życie. I ty to pewnie słyszałeś, co o Kurfirście mówią, że gdy mu się kto w najmniejszej rzeczy narazi, nie przebaczy mu i choć się dziś uśmiecha, jutro gotów zamknąć lub sprzątnąć. Młody, gorący, krew w nim gra. Straszny on jest... a! straszny.
Zacharek słuchał, ale nie przestraszony wcale, uśmiechał się.
— Wszystko ja to wiem — rzekł — ale rozumny człowiek silniejszemu od siebie się naraża, służy mu... właśnie około takiego pana, który gorące fantazje ma, najłacniej się czegoś dorobić. Zresztą — dodał — bądźcie, matuś spokojni... nie pomacawszy dobrze gruntu, kroku jednego nie postawię... Tymczasem to pewna rzecz, a niczem nie grożąca, że między nami, a polakami potrzeba jakiegoś łącznika, pośredników... Ja się na takiego chcę koniecznie usposobić.
Znajdę, spodziewam się, polaka, który mnie języka uczyć będzie, choćby rozmową i czytaniem. Pojadę potem zobaczyć Warszawę i Kraków, sprobuję czy tam gdzie sklepu by otworzyć nie należało; a ze sklepu zrobić taką przystań, do którejby z obu stron przypływano dla wymiany...
Mówił to Zacharek wesoło, energicznie, a tak pe-