Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 1.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak dawno księżna znikła?
— Zaledwie kilka miesięcy.
— Jakże mógł książę objąć jej majętności nie mając dowodów śmierci?
— Wymyślono dowody, bo tam oni co chcą to czynią, a wiecie że powadze starego imienia książęcego, bogactwu i związkom, mało co u nas oprzeć się potrafi.
— Prawdać to, rzekł pisarz, przysiadując znowu. — Biedne dziecko! I czem-że myślicie mu być tu pomocą?
— Przynajmniej on żebrać chleba nie będzie, ja za niego, rzekła Agata. — A chcecie wiedzieć dla czego upierałam się siedzieć pod kościołem Panny Marji? dla czegom to prawo opłaciła tak drogo? Bo mi ztąd łatwiej dopatrzeć dziecięcia i jemu muie tu znaleźć.
— Opłaciliście prawda, rzekł Groński, opłaciliście drogo prawo siadania pod kościołem, ale nie myślcie by to na tem był koniec. I żebrać wam tam i usiedzieć spokojnie nie dadzą, będą prześladować, męczyć, aż oddalą, bo starszyzna zazdrośna, a jałmużna u Panny Marji, warta więcej, niż stragan na rynku.
— Na wszystkom gotowa dla dziecięcia, odrzekła Agata.
I powstawszy z ławy, pożegnawszy pisarza, wyszła.
W samych drzwiach spotkała się z kampsorem Hahngold, który na próg izby niechętnie wkraczając, pytał stłumionym głosem:
— Lagus jest, Lagus?
— Nie ma go, odpowiedział pisarz, wiecie zapewne gdzie go szukać, a nie idźcie tu żydzie, bo to poświęcane miejsce! Precz! precz!
Żyd umknął uliczką. — Agata wyszła powoli za nim, on nie uważał na nią.