Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 2.djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

— Poszlę spytać, odpowiedział Mniszech, Najjaśniejszy Pan znużony drogą spoczywa i oznajmił, aby dziś nikogo doń nie przypuszczano.
— Sprawa pilna, dodał Radziwiłł ponuro.
— Poszlę spytać, powtórzył podkomorzy.
To mówiąc puknął we drzwi komnaty lekko i nastawił ucha.
Wyszedł Kniaźnik, spojrzał zuchwale po przybyłych i gburowato odezwał się:
— Nie można.
— Śpi? rzekł mrugając oczyma Mniszech.
— Nie śpi, ale nie można, odrzekł służalec.
— Dla czego? odezwał się referendarz.
— Dla czego? bo nie można.
Wszyscy poczerwienieli, Kniaźnik ani się zastanowił, ani uląkł, powiódł po nich oczyma tylko i ziewnął.
— Ale my musim zaraz widzieć się z królem Jego Mością!
— To być nie może, odpowiedział Mniszech.
— Ale cóż się z królem dzieje? czy wam tylko o wszelkiej godzinie do niego wolno? z oburzeniem rzekł biskup.
Podkomorzy w pół uśmiechnięty ruszył ramionami, podszedł do drzwi, otworzył je ostrożnie, zdawało się jakby coś mówił po cichu i zaraz powrócił.
— Król Jegomość przyjąć nie może.
— Ale na Boga dla czego? mówiliście że sprawa nagła?
— Mówiłem, król Jegomość odpowiedział: poczeka do jutra.
Biskup żywo się odwrócił oczyma, mówiąc do towarzyszy: