Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 3.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

a nazajutrz przed południem, ubrawszy się w żałobne swoje szaty wdowie, wieść się kazała sama jedna do mieszkania brata.
Słudzy jej wierni, lękając się o panią, wcześniej zasadzili się pod rozmaitemi pozory do koła domu i stali w bliskości zbrojni.
Na widok przybywającej kobiety, która z zasłonioną twarzą domagała się, aby ją do księcia wpuszczono, dworzanin pobiegł oznajmić panu i wkrótce drzwi otwarto, a Sołomerecki stojąc oparty o stół, z wejrzeniem wzgardliwem i pełnem dumy, przyjął przybywającą.
Przeszedłszy próg, księżna na widok tego człowieka, który jej życie zatruł, uczuwszy mimowolne drżenie, potem własną bojaźnią przywiedziona do rozpaczy, odrzuciła zasłonę z twarzy i długo wpatrując się w niego, zawołała:
— Znasz mnie W. ks. Mość?
— Nie, odrzekł zimno książę.
— Widzisz tę twarz zbladłą, te marszczki na czole, te zgasłe oczy wypłakane...
Książę poczynał się domyślać, ale milczał.
— Wyście to, dodała, zatruli mi życie. Jestem siostra wasza, żona brata twojego... Wiecie teraz kto jestem. Przyszłam was zapytać, czego chcecie odemnie? I rychło li mnie lub dziecię zabić każecie?
Brwi księcia zmarszczyły się dziko, usta zatrzęsły, spojrzał, pomyślał i odpowiedział tamując się:
— Rad jestem pani siostrze... Śmierci waszej nie pragnę, za bratowę nie uznaję was. Pytacie mnie o dziecko — niech i ono żyje, byleby imienia poczciwego ojców moich nie brało nieprawnie... Wyrzeczcie się