Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Osobno trzech Zborowskich, otoczeni przyjaciołmi swemi, rzucając kose wejrzenia na Firlejowych druhów, poszeptywali złośliwe czyniąc uwagi.
— Patrzcie, co za przepych! — mówił Piotr do Andrzeja, nie darmo powiadają, że Firlej na królestwo patrzy i królewskiego tylko zgonu czeka, aby się z tem otwarcie wydać. Kto by to rzekł niedawnemi czasy, kiedy jeszcze Firlejowie nosili ogony królowej Jejmości.
— Kto pożyje zobaczy! odparł Andrzej.
Z wielkiej chmury bywa mały deszcz zwykle. Spadnie ta wielkość przybyszów maleńkim deszczem.
— I skończy na błocie, dodał ktoś inny. Wszyscy się rozśmieli.
— Patrzcie, rzekł Piotr, wskazując na Uchańskiego, co za polityk! Jaka układność, jakie wyrachowane postępowanie z katolikami i nami, jakie westchnienia gorące nad upadkiem wiary, jakie uśmiechy ostre i obosieczne, gdy mowa o nas. A jednak był czas żeśmy go szczerze za swego rachowali.
— Ja i dziś przy tem obstaję, zawołał inny z boku. Niech się tylko powiedzie nam, a będzie z nami.
— A gdy się noga ośliznie?
— Pierwszy wyklnie.
— Śliski rachunek na takim człowieku.
— A bez niego obejść się niepodobna.
W rozmaitych kątach sali rozmaicie też rozprawiano, domyślano się, czyniono uwagi, nie było wszakże, pomimo ożywionej rozmowy, tego bezporządnego, tłumnego gwaru, jaki dziś każde liczniejsze znamionuje zgromadzenie.
Wszyscy utrzymywali powagę osobistą imienia