Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

Między wezwanemi do stołu byli pp. Zborowscy; nieco udobruchani, zbliżyli się, gotowi wszakże opierać kasztelanowi, jeśliby chodziło tylko o coś przyszłość obchodzącego. Już oni naówczas ufni w pomoc kardynała, osnuwali swój zamiar pochwycenia przemocą starca Krakowa, wyrywając go z rąk Firlejowi.
— Nie dla żadnej sprawy publicznej, począł złośliwie uśmiechnąwszy się kasztelan, dozwoliłem sobie wezwać tu panów i miłych braci.
— A to coś osobliwego! dla swojej więc zabawki! mruknął Zborowski stawiąc marsa. Patrzaj go, już na króla zakrawa!
— Ale są, mówił dalej Firlej, sprawy prywatne, które czasem do ważności publicznych się zbliżają, obchodzą wszystkich lub obchodzić powinny. Niezgody familijne, prześladowania wzajemne osób krwią blisko połączonych, są klęską, której szczęśliwy kto zapobiedz może. Właśnie jedna to z podobnych okoliczności zmusiła mnie, prosić wszystkich tu przytomnych za sędziów i pośredników. Sprawa to nie moja, ale mojej opiece oddana, wywięzuję się z opieki nad sierotą.
Zadziwienie coraz się powiększało, a Firlej ukazując na papiery, tak mówił dalej:
— Rodzina zacna ks. Sołomereckich.
Książe pobladł i oczy mu zajaśniały.
— Rodzina zacna ks. Sołomereckich znajduje się właśnie w smutnem położeniu, z którego pragnąc wynijść wdowa i sierota, wzywają sądu i sprawiedliwości naszej.
— Nie rozumiem aby kto miał prawo mieszać się do tego, co między mną a siostrą być może, przerwał zbliżając się książe, nie uznaję nad sobą żadnego sądu.