Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/201

Ta strona została przepisana.
— 193 —

dowane z włoska po staropolsku, potem schodami pod górę trafił do mieszkania lekarza na wysokiem piętrze.
Trzy osoby siedziały w poczekalni przed zamkniętemi drzwiami gabinetu. Pan Józef podał służącemu bilet wizytowy, uprzyjemniony srebrną monetą, i kazał się zameldować. Służący poszedł naokoło do gabinetu i wrócił niebawem, oświadczając głosem, zmiękczonym przez postać i hojność Bronieckiego, że doktór prosi o poczekanie kolei. Ruszył wąsem niecierpliwy dziedzic, ale uznał porządek demokratyczny i usiadł na krześle pod oknem, skąd widok miał pocieszający.
Starożytna strażnica bramy Krakowskiej zagradzała dolną część miasta swym kadłubem fortecznym, przebitym niską, głęboką paszczą, w której przepadali ludzie i wozy. Wielkie żółte gmachy katedry i przyległej kapituły stały na prawo, niżej pałac biskupi, jeszcze niżej staczało się drobniejsze miasto ku Bystrzycy. Poznawał Broniecki z wysokiego swego piętra krenelową koronę zamku Leszka Czarnego, dzisiaj turmy, dachy dawnego, prześwietnego Trybunału, zapleśniałe mury Dominikanów, pamiętające Kazimierza Wielkiego, święty przybytek Unji lubelskiej. — — Czując się wśród tych wielkich pamiątek uczestnikiem dawnej świetności i chwały, choć blado ozłoconej zimowem słońcem, Broniecki rozmarzył się i udobruchał zupełnie. Tymczasem poproszono go do gabinetu doktora.
Dr. Tomasz Czemski był wysokim mężczyzną o bujnych włosach siwych, o pięknych, zmęczonych oczach i postaci ujmującej przez swą poważ-