Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/220

Ta strona została przepisana.
— 212 —

nicach, to zagrodą z kamieni, to nowem oszalowaniem ścian, z fugami, oznaczonemi błękitną farbą. Takie było zamiłowanie Mielniaków do błękitu, że nawet kamienie przy szosie pociągnięte były lazurowem wapnem. Większa część domów miała przed frontem brukowany taras.
Wieś była cicha, zamknięta w sobie. Tylko te dymy, płynące z kominów, tylko miganie z ciemnych okien jakichś twarzy, jakichś wełniaków — świadczyły, że domy pełne, jak ule zasklepione na zimę. Aż przed frontem jednej błękitnej chaty zamigotało coś drobno, czerwono, pomarańczowo, niby pękata nasturcja, Dziewczątko, może ośmioletnie, okutane w kompletny ubiór księżacki, wyszło przed dom, jakby przeczuciem wiedzione, na przejazd pięknych sań dworskich, które gdy mijały, maleństwo, sztywne w swych wełniakach, pochylało się w pas, okazując obcisłą na główce czerwoną sałinówkę, rączynami sięgając prawie ziemi. Chciało, widać, ukłonić się jak najgrzeczniej. Z sanek zatrzepotały powitalnie ręce przejeżdżających.
— Czyje to? — pytała Mańka, oglądając się; z rozrzewnieniem za uprzejmą laleczką.
— Musi być Goździkówna, bo chata Michała Goździka — odpowiedziała Magda — one tu ludzkie są, od małego oswojone.
Chłop w kożuchu, skrzypiący butami po zaśnieżonej szosie przyjrzał się pilnie przelatującym saniom, lecz nie uchylił kapelusza. — Znowu zbliżały się po szosie dwie kobiety, grubo nafałdowane w pasach, z fartuchami, zarzuconemi na głowy, niby małe namioty z ognistej wełny w tęczowi „mrążki”, postępujące na wysokich trzewikach,