Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/28

Ta strona została przepisana.
— 20 —

uda się na podwórze, spojrzy na dzień boży radosny. Stanęła przed drzwiami na brukowym podjeździe, prostokątnym i wzniesionym nad poziom głównej drogi wiejskiej nakształt tarasu. Znała ten kraj już od lat z górą pięćdziesięciu, bo w Mielnie się rodziła. Ale za jej pamięci zmienił się i wypiękniał. Zamiast drogi krętej i błotnistej, dobrej znajomej z lat młodszych, jaka ci teraz szosa galanta! — będzie jej ze dwie wiorsty w klamrę, I chat już niema tych dawnych, małych, z szerokiemi okapami na kroksztynkach, same dzisiaj domostwa pod sznur wyrychtowane, „bielone na niebiesko”; a jakie bramki, a sztachety, a murki z kamienia naokoło osad! Osady zaś Rykoniowej i poznaćby trudno, gdyby tu kto od lat dziesięciu nie bywał: sad, szkółka owocowa, pasieka i dachów sześć, z których jeden osobny na parnik paszy dla bydła!
Dziwowała się Pawłowa coraz nowym przeistoczeniom wsi rodzinnej, ale nie gorszyły jej bynajmniej. Tak być musi, bo do tego prowadzi jej syn ukochany, Jaśko, któryby już i wójtem powinien być, gdyby nie naród sąsiedzki ciemny. Pomagała mu całą siłą rąk, jeszcze sprawnych i niewygasłego matczynego serca, starczyła za młodą gospodynię w domu i około domu, a już co do zamiarów szerszych, robót gromadzkich, gdzie Rykoń był naczelnikiem wszędzie, matka patrzyła tylko z uwielbieniem w oczy syna, czego on chce i dokąd prowadzi.
Dobrze jej było wprawdzie z dostojeństwem jedynej gospodyni w chacie, lepiej jeszcze, niż za nieboszczyka Pawła, ojca Jaśkowego, ale nie zamyślała nigdy stawiać przeszkód, gdyby Jan wybrał