Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/42

Ta strona została przepisana.
— 34 —

Czemski wichrzył oburącz czarną, lśniącą czuprynę, marszczył energicznie czoło, to znów rękoma wyrabiał tak, jak gdyby w nich coś miął zawzięcie — i zwlekał z odpowiedzią.
— Jakżeż? — macie zaproszenie; rzecz całkiem naturalna: pojechać.
Czemski powstał z krzesła i przeszedł się po pokoju krokiem targanym, jakby jakieś zobowiązanie wobec ślepego profesora krępowało jego ruchy. Zaoponował jednak ubocznie:
— Co nam właściwie szkodzi, że oni sobie wystawią w Mielnie swojem staraniem dom ludowy? Znowu Edmund Owocny nie odpowiedział, tylko dłonie załamał i kiwał głową, a oszklonym wzrokiem świdrował stół, jakby ubolewał nad niedojrzałością młodego towarzysza.
— Wiem, wiem — zawołał żywo Stefan — takie rzeczy winny powstawać z wewnętrznej potrzeby i z inicjatywy ludu. — Ależ to przecie projekt sam przez się użyteczny, i nie noszą się z nim tylko tacy tam działacze z pod ciemnej gwiazdy, jak Godziemba, Młocki, ale przecie i Jan Rykoń, najtęższa głowa w Mielnie!
— Tu nietylko głowy potrzeba — wyrzekł dobitnie profesor Edmund — trzeba szczerego ludowego serca. Rykoń jest opanowany przez zacofańców i feodałów, choćby przez tego Bronieckiego ze Sławoszewa.
— Broniecki? — wzruszył ramionami Stefan — dobry sobie człowiek; nie żaden generał stronnictwa — stary bursz, pochopny do roboty społecznej...
— Ale zapleśniały szlachcic! I wy, panie Stefanie, pozbyć się nie możecie waszej szlacheckiej