Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/61

Ta strona została przepisana.
— 53 —

łujmy zebranie gminne i poczynajmy w imię Boże, kiej nam się dzieło pospólnie naraja, a dobre, a niepodejrzane o niczyją zdradę, jako w polskiej ziemi być powinno i czasami bywa.
— Brawo, Rykoń! — zawołał Broniecki i klasnął w dłonie
Przyklasnęli i inni, szlachta. A Rykoń rozejrzał się po sali i uśmiechnął się szeroko, pokazując białe zęby:
— Ano, kiedy się panom podobało, to chwała Bogu. Żeby tylko wszystkim jednako trafiło —
Mowa Jana podobała się najgoręcej jednemu dziewczęcemu sercu. Magda aż wychyliła się z za kotary, słuchając; czerwona jej twarz z pałającemi oczyma świeciła, jak kwiat wyiskrzony radośnie do słońca. Aż jej Manieczka zwróciła uwagę:
— Nie wychylaj się tak, bo nas zobaczą!
— Bo, widzi panienka, ten ci gadał!
— Dobrze, dobrze — odrzekła Mania, jakby niezadowolona, że Rykoń, nie kto inny, zyskał sobie poklask — dłużej tu zostać nie możemy, już szósta — a podwieczorek!
Zerwały się dziewczęta i pobiegły do ogrodu, gdzie kamerdyner Ignacy, pływający we fraku niedawno zdegradowanym na niego z tęższych ramion dziedzica, z pomocą kuchcika i paru dziewek przygotowywał podwieczorek w alei lipowej, która, niechybnym zwyczajem polskim, otaczała kwaterę, dotykającą bezpośrednio do ogrodowego frontu dworu. Właśnie Ignacy ustawił na bitej drodze między lipami dwa stoły, większy i mniejszy, gdy Pędem wpadła w aleję panna Broniecka.
— Poco dwa stoły? — zawołała.