Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/63

Ta strona została przepisana.
— 55 —

twierdzenia władzy; Broniecki przyrzekł sprawę poprzeć u naczelnika powiatu, którego „osiodłał“, jak się wyrażał; Godziemba zapewnił pożyczkę w razie, gdyby Mielniacy nie zebrali odrazu składki dostatecznej.
Opozycja jakoś się rozpłynęła. Wójt Skierski bez walki przyłączył się do większości. Rzecznicy ludowi, przyprowadzeni przez Czemskiego, nawet obcesowy, lecz małomówny Kołaczyński, pomrukiwali coś niby, że trzymają z Czemskim, że poradzą sami sobie, lecz oszołomieni wymową Rykonia, potem serdeczną, nikogo nie pomijającą gościnnością Bronieckiego, zaprzestali protestów. Jedyny na głowę pobity, przeto zły i do końca obrad oporny był Stefan Czemski. Gdy po podwieczorku włościanie zbierali się do odjazdu, Czemski chciał się też pożegnać. Nie puścił go jednak Broniecki.
— Bój się Boga, panie Stefanie! Pierwszy raz tu jesteś, nie uczynisz despektu sąsiadowi, zjeżdżając do niego tylko na mielenie gębą, niby kauzyperda. — Sąsiedzi z Mielna jeszcze też posiedzą — co?
Ale zbliżał się zachód słońca, odezwał się Rykoń:
— Toćby tu siedzieć można, jak u króla Piasta, co to aniołów u siebie gościł. Jeno my nie aniołowie, cudów nie mamy na zawołanie jutro skoro świt trza nam stanąć do żniwa.
Owacyjnie przyjęto ten piękny kompliment, a Broniecki rzekł do Rykonia:
— No, kiedyście tacy zawzięci na wasze żniwo, nie zatrzymuję. A pszeniczka niezżęta, wiem.
— I sypie się już, panie dziedzicu, na taki żar!
Więc Rykoń pociągnął za sobą wszystkich