Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/101

Ta strona została przepisana.
—   95   —

profesor. Karty chodziły mu w ręku gładko i posłusznie. Usiadł potem naprzeciwko pana Apolinarego, a pani Melania zajęła miejsce naprzeciw Ryszarda.
Urozmaicona kawą, likierami i winem, gra ciągnęła się wolno, bez godnych uwagi czytelnika wypadków. Panu Apolinaremu darowywano błędy, pomagano po kolei — nie chciano go ogrywać. Gdy doradczynią była pani Mela, oparła mu się o kark i plecy tak nieostrożnie swym pachnącym frontem, że Apolinary ledwo kart z rąk nie upuścił. Kiedy znowu usiadła do gry ta uniwersalna kobieta (dziwnie, doprawdy dziwnie ujmująca!) poczuł pan Apolinary tak silny prąd magnetyczny pod stołem, że albo musiał przebierać nogami, jak na rozpalonej blasze, albo znów unieruchomić swe dolne kończyny, aby nie spłoszyć cudownego wrażenia przypadkowych dotknięć.
Nie czuł się wcale ociężałym po obfitej kolacyi i wciąż dolewanych kielichach, owszem żwawym i w zupełnem posiadaniu swych przyrodzonych zdolności. Licytował, rozgrywał z wielką werwą.
— Grasz, jak anioł, Apolciu — powtarzał Ryszard.
Po obrachunku bridge’a okazało się, że pan Apolinary wygrał kilkanaście rubli, które przegrała pani Melania i gospodarz. Śniegotajski doszedł do zera.