Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/137

Ta strona została przepisana.
—   131   —

w okolicy. Z powodu paru wysokich kominów i skupionych dachów jednego typu, wyglądał z daleka, jak osada fabryczna. Dom zaś i ogród, choć utrzymane starannie, miały pozór skromny, nie panujący nad resztą. Stary dwór parterowy, zaklęśnięty, zdawał się dźwigać z ziemi nowymi pędami w postaci dwóch wyższych przybudowań.
Pan Apolinary znał Ziembów prawie tak dobrze, jak swą wieś rodzinną, był oddawna świadkiem jego wzrostu. I dzisiaj przyjaznem okiem lustrował, czy się co nie zmieniło w ostatnich tygodniach. Nic prawie. A jednak — łąki musiał Jan przebronować i podsiać, bo trawa na nich równa i gęsta, jak na polu... Co za jęczmień! Skąd u licha wziął takie nasienie, że mu się rodzi, kiedy nigdzie w okolicy jęczmień się nie udaje? Czarodziej. I w budowlach musi zawsze coś majstrować: ot przy stajni fornalskiej przybudówka, jeszcze nie pobielona... Pewno parnik na paszę? Dobra rzecz. A jedzie się po jego drogach, aż człek wypoczywa, choć na bryczce. Nawet konie parskają z ulgi, kiedy przejadą granicę Ziembowa.
— Jest w domu?... Chwała Bogu. Nareszcie.
Pan Apolinary wtargnął bez ceremonii dobrze znaną drogą do gabinetu, pachnącego trochę starzyzną i spichrzem z powodu odwiecznych mebli i próbek rozmaitego zboża.
Od biurka, przy którem siedział, spojrzał ponad okularami pan Jan, nadstawiając ku wchodzą-