Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/147

Ta strona została przepisana.
—   141   —

miał za złe sąsiadowi, że w materyach politycznych zbywał go często żartem. Dzisiaj niepodobna już tak lekko traktować pana delegata. Zrozumiał jednak pan delegat, że dalsze nalegania na nic się nie zdadzą i musiał zrezygnować z arcydzieła, które sobie na ukoronowanie swych zabiegów obiecywał — z pozyskania Jana Rokszyckiego.
Wypytywał go więc o zdrowie rodziny. Pani Rokszycka mieszkała w Warszawie przy córce już dawno zamężnej i matce trojga dzieci. Starszy syn wykładał ekonomię polityczną na zagranicznym uniwersytecie. Młodszy był pogrążony z zamiło« waniem w przemyśle fabrycznym. Wszystko szło dobrze w rodzinie, rosło i rozmnażało się. I sam pan Jan był krzepki, niezmordowany, mimo, że przybliżał się do sześćdziesiątego roku życia. Tylko pogoda, cechująca dotychczas jego twarz energiczną, jakoś zamgliła się w ostatnich czasach. Pan Apolinary to zauważył:
— Czy nosisz się z jaką troską, dobrodzieju mój, bo jakoś mi schudłeś? Wszystko ci się udaje — i gospodarstwo i dzieci i wnuki. Silny jesteś, masz mir u ludzi, a coś tego... jakby cię gryzło.
— Zgadłeś, mój serdeczny. Czasy przyszły duże, a zastały nas niedorosłych. Dorośniemy, nie wątpię, ale ten proces wzrostu jest męczący.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .