Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/163

Ta strona została przepisana.
—   157   —

— Nie dziwota. Przyjeżdżał ze szkoły, zmordowany uciskiem i egzaminami, a tu się odżywiał. Chlipał sobie swobodę i powietrze. Teraz siedzi już na wsi pół roku i nałykał się powietrza do syta. Tęskni znowu do szkoły, choćby i takiej.
— Niema co gadać — rzekła pani Tekla — potrzeba dziecku szkoły.
— Cóż, kiedy teraz, jakoś nie wypada...
— Może nie wypada dla innych — zaprotestowała matka energicznie — ale nasz Janek weźmie ze szkoły, jaka jest, tylko to, co mu potrzebne. Ja za to ręczę.
— A solidarność gdzie, mościa dobrodziejko? Pan Apolinary odezwał się tak z nabytego przyzwyczajenia. Właściwie bokiem mu już wyłaziła solidarność. Pani Tekla zaś nigdy nie uległa urokowi tego hasła i zawołała:
— Z tą waszą solidarnością zapędzimy syna do nieuctwa i do rozpusty!
— A bo co się stało? — zadziwił się pan Apolinary nie tyle stanowczością ile rozżaleniem żony.
— Bo już się pokazują po Janku rzeczy, o których dawniej nie myślał. Pozwoliłam mu chodzić wieczorem na ciąg kaczek — dlaczegożby nie? — no, i...
— I co? zamiast do kaczek?...
— Przy kaczkach spotyka się z Józefką, co