Strona:Józef Weyssenhoff - Narodziny działacza.djvu/93

Ta strona została przepisana.
—   87   —

— Nie można tak mówić, Ryszardzie. Nie posądzasz przecie, aby kto z naszych chciał z tych składek coś urwać.
— Ani mi się śni. Ale ja daję, kiedy wiem, na co i komu. Tutaj — nie wiem.
Rozmowa przybrałaby może charakter polemiczny, gdyby nie zbliżający się głos i szelest kobiecy.
Zanim weszła, Apolinary cicho zapytał:
— A prawda — kto ta pani?
— Kuzynka moja, pani Melania... wiesz? z domu ...ciecieska, a wyszła za tego gałgana ...lewskiego. Kończył bardzo cicho i niewyraźnie, bo pani Melania, w falistych podrygach, zbliżała się już do rozmawiających. Czarną i wielka, w stroju powiewnym i jaskrawym, dyszała nawskróś przejmującą ponętą.
Odbyła się prezentacya. Pan Apolinary, odrazu oczarowany, przetarł zgrabnie wąsy chustką i wykonał pocałunek w pachnącą rączkę zamaszyście, jednak z dystynkcyą.
— Pani dobrodziejka dawno w naszych stronach?
— O, nie. Przypadkiem tylko zabłądziłam tu w przeszłym tygodniu i oczekuję na mego pana i męża.
Głos jej altowy przelewał się przez zdanie w dziwnie śpiewnych kombinacyach. Zdawało się, że wyrazy nawet drugorzędne, jak: »nie«, »tylko«,