Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

od zawady płomienie buchnęły z nową gwałtownością; ogień objął cały kościół. Galerye pękały, kolumny i arkady zawalały się i oko błądziło w ich śladach ognistych. Sklepienia świątyni huczały pod ognistym gradem cegieł, kamieni i belek, jak odgłos armat wśród szturmu. Podmuchnięte czasem płomienie wionęły wśród czarnego dymu do niesłychanej wysokości, jako krwawy sztandar zniszczenia; to znów tysiącznych kolorów ogniste języki, wichrami rozczochrane, igrały we wszystkie strony.
W niemem podziwieniu, zapomniawszy o sobie, spokojnie spoglądał młodzieniec na tę burzę pożaru. Wieczór już nadszedł, na ciemnem niebie jaskrawo odbijały się płomienie i fantastyczne ich kształty daleko rozświecały załomy skał i zieloną doliną błękitną powłóczyły barwą. A raz płomień podobny był do palczastej dłoni szatana rozsiewającego w powietrzu iskry, jak miliony zaklętego złota; to znów dym podobny był do węża wijącego się w górę, rosnącego do nadzwyczajnej wielkości, a nad nimi jakby ulatała postać Tholdena; i Sędziwój szybko odwrócił oczy od pożaru w drugą stronę. Tam jasny księżyc srebrzystą siatką powłóczył nurty Renu i cichem światłem błogosławił dachy skromnych chat wieśniaczych i krzyże stojące obok drogi otaczał wieńcami bladych promieni. I dwa te światła, pożaru i gwiazd, były jakoby wła-