Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

trzymał, aby niebożątko w taki tumult i ulewę nie biegło; miałem sam wyjść, aż tu nadszedł ten wysoki cudzoziemiec, ten książe, czy co to za jeden: co to ludzie o nim szeptali, że... już mnie pan rozumie, że ma związki ze złym. Otóż on kazał mi iść precz. Pobiegłem ja do kościoła, ale gdzież tam, ani przystąpić! Tyleśwa patrzali, jak ołów i miedź roztopione jak strumienie ogniste spadały: głownie i cegły daleko pękały, jakby je złe duchy rzucały! A w środku ryk, hałas! druga Sodoma! — Ja też wspomniałem na pana, przeżegnałem się i powracam do domu po konie, bo już wszystko było gotowe. Już mam wyjeżdżać, gdy oto banda hultajów chwyta mnie, zsadza ze szkapy; dowodził nimi ten brudny lekarz, pijanica, co to bywał na dole.
— A gdzie twój pan? — krzyczeli, klęli. — Przysięgam, że nie wiem. — Wiesz — wołali — uciekł z córką alchemika! Dopiero wtedy spostrzegłem, że cały dom był zrabowany, spustoszony, jak po wojnie. Oni zaprowadzili mnie do znajomej sobie karczmy, drzwi zaryglowali i przetrząsnęli całego. Jedni grozili rapierami, inni gotowali się do bicia i męczenia. Już czekałem śmierci, bo w owej okropnej chwili, kiedy przez okna tylko łuna pożaru i okrzyki ludu dochodziły mnie, toby nikt nie posłyszał wołania, ani pośpieszył na ratunek. Polecam się więc Panu Jezusowi, bolejąc tylko, iż tak pana samego zostawię, gdy oto ten