Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Przed tem wejściem, na posłaniu z mchu leżała śpiąca Arminia. Kosmopolita z założonemi rękami, stojąc obok, wpatrywał się w jej rysy. Wielka i czysta tarcza księżyca wolno wysuwała się z poza skał i bladym blaskiem napełniała dolinę. Niebo wydawało się, jak niezmierny ocean, równe, spokojne, ledwo tu i owdzie drżała drobna gwiazdka. Powietrze było nieruchome i ciche, najmniejszy szmer żadnego ruchu nie objawiał. Na około, skały i tłum rozproszonych kamieni ostry cień rzucały, wydając się niby pomnikami grobowymi; a jakby na tej dolinie wiecznego milczenia, i ludzie przerywać ciszy nie zdołali, tych dwoje, nieruchomych, niczem nie zdradzało życia.
Na zawsze jednostajnem niezmiennie pogodnem czole Kosmopolity dziś pierwszy raz od lat tylu osiadła troska i oczy jego przyćmiła. Arminia niebiańską niewinnością twarzy, podobna była do anioła, któregoby grom śmierci śród modlitwy uderzył i odebrał życie, nie śmiejąc zetrzeć wyrazu świętego uniesienia. Mędrzec wreszcie odwrócił oczy od czarującego widoku, przykrył śpiącą, przejrzystą zasłoną i wolno wszedł do jaskini.
W głębi wytryskał zdrój i, okrążając jedną ścianę, płynął cicho i niknął wśród ciemnych i coraz zniżających się skał. Kosmopolita wyjął dziwnego kształtu przejrzystą flaszkę, odetkał ją i wylał płyn w niej zawarty w zdrój. W tej chwili buchnął płomień błękitny