Strona:J. B. Dziekoński - Sędziwój.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie omyliłeś się, drogi przyjacielu — zawołał obcy, otwierając ramiona do uścisku: Ja to jestem! — Widzisz, że i mnie afekt przyjaźni dobrze prowadził, poznałem cię odrazu, a przecież to całe lat pięćdziesiąt.
Sędziwój cofnął się od uścisku starca i zimno odparł:
— Pół wieku czasu, czyż cię tak zmieniło, iż wierzysz w przyjaźń? — Ja, panie, pozostałem niezmieniony.
— Widzę to! zawsze tenże sam — rzekł Rogosz — tak też mi ciągle o tobie opowiadał ten twój poczciwy, dobry Jan. — Więc bawisz się alchemią bez przestanku. a to zabawne! — Wyznaję, iż zręczny z ciebie lis, kiedyś mnie podszedł! no, już nie trzeba więcej! — Tak długo ludzi uwodzić, to zręczność niesłychana! kiedy ja sam przysiągłbym był niegdyś, pamiętasz w Pradze, w Sztutgardzie, w Dreźnie, że ty istotnie umiałeś złoto robić! — No, a teraz, kiedyśmy dowiedzieli się o twojej sztuce, kiedy już wszystko minęło, wyznaj mi, kochany. skąd miałeś wtedy tyle pieniędzy? — Bo też to były niesłychane skarby, jakie strawiłeś.
Przecież pamiętasz, za samą żonę moją zapłaciłeś mi dziesięć tysięcy dukatów! Mój Boże! to była śliczna sumka, gdyby nie to tajemnicze żołdactwo w Niemczech, które mnie zrabowało, byłbym dziś na stare lata nie potrzebował służyć! Przyznaj się, możeby się ta