Strona:J. Turgeniew - Z „Zapisek myśliwego”.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

— No cóż, bracie Sofronie, jak tu u ciebie idzie? — zapytał głosem łaskawym.
— Ach! panie, ojcze nasz — wykrzyknął Sofron — i jakżeby mogło iść źle? Przecież pan, ojciec nasz, łaskawca nasz, raczyłeś zaszczycić swoim przyjazdem naszą wiosczynę, uszczęśliwiłeś nas, aż do grobu! Dzięki Bogu, Arkadyuszu Pawłowiczu, dzięki Bogu, wszystko idzie pomyślnie, z łaski pańskiej.
Tu Sofron przerwał, popatrzył na pana i jakby znów porwany uczuciem (przy czem i wódka swoje robiła), jeszcze raz poprosił o rękę i zaczął znów:
— Ach! panie nasz! ojcze, łaskawco! dalibóg zgłupiałem zupełnie z radości. Patrzę i nie wierzę.
Arkadyusz Pawłowicz spojrzał na mnie, uśmiechnął się i zapytał:
— N’est ce pas que c’est touchant?
— Tak, ojcze Arkadyuszu Pawłowiczu, i jakże to będzie? straciłem zupełnie głowę, nie raczyliście zupełnie zawiadomić o przyjeździe. Gdzie przepędzicie noc? Przecież tu nieczystość, śmiecie...
— To nic — z uśmiechem odpowiedział Arkadyusz Pawłowicz — to dobrze.
— Jak dla kogo dobrze; dla chłopa dobrze, ale wszak to nasz pan, ojciec, łaskawca. Wybaczcie mi głupiemu, żem rozum stracił. Dalibóg, zupełnie jestem jak odurzony.
Tymczasem podano kolacyę. Arkadyusz Pawłowicz zaczął jeść. Syna swego burmistrz wypędził z izby, żeby nie było zaduchu.
— No, cóż? rozmierzyliście się? — zapytał pan Pienoczkin, który widocznie chciał naśladować chłopski sposób mówienia i mrugnął na mnie.