Strona:Jack London - Wojna z polowaniem na mamuta.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

rozpalały się do czerwoności i topiły się. Zachodziła potrzeba robienia z dwu, trzech krótkich luf — jednej o właściwej długości. Było to tylko żartem w porównaniu z tą szaloną ilością kul, które koło nas bzykały. Kapitan biegł zawsze na zagrożone najbardziej miejsca, a ja za nim.
Ponieważ bolszewicy, którzy mnie spostrzegli, najwyraźniej do mnie celowali, dookoła mnie utworzyło się istne rojowisko. Dla nich było to oczywiście zabawką — mnie chodziło o życie. Skakałem pomiędzy kulami, jak opętany, uważając, aby mnie która nie zadrasnęła. Nie był to taniec smorgońskiego niedźwiedzia na rozpalonej blasze. Zręcznoś skradającego się kota, uwaga małpy, wiszącej na ogonie nad kolczastym kaktusem... nic, nic nie da się porównać z tem, co ja tam wyprawiałem. Sił, a trzeba było mieć siły nadludzkie, dodawała mi myśl o przyszłym potomstwie, dla którego przecież musiałem zachować życie. Gdyby o mnie chodziło, niech się dzieje co chce, dałbym się zabić...
Jak długo robiłem te ósemki i wykrętasy pomiędzy kulami, tego nie pamiętam. Nie lubię blagować, wiem tylko, że skacząc w tym deszczu ognistym, nie spoglądałem na mapę i nie orjentowałem się według kompasu. To mnie uratowało. W pewnej chwili zabłądziłem I znalazłem się we wsi pustej, opuszczonej przez mieszkańców. Nie jestem poetą, ani powieściopisarzem. Owszem, sfilistrzałem na dobre. Cóż zresztą w tem dziwnego. Od czternastego roku życia przez długie, długie miesiące pędziłem żywot, uchodzący za awanturniczy w Ameryce, później napad znany pchnął mnie z Komendantem na wojnę. Widziałem w życiu nie jedno i mając lat trzydzieści z czemś, ustatkowałem się. A i żona, przyszłe potomstwo... Marka coraz spada i coraz więcej marek człowiekowi potrzeba...
Ale mówię, że ta wieś cicha, opuszczona przez wszystko, co żywe, to temat dla ludzi z talentem literackim nielada, Po huku i grzmotach bitwy — cisza, zupełna cisza, cisza sama w sobie, idealny zanik wszelkiego ruchu. Ale nie była to cisza martwa — jak piszą czasami w powieściach. Była to cisza żywa, bo mi dzwoniła w uszach. Zmierzch zapadał, zapadał, aż zapadł się w wieczór. Zgodnie z prawem chemicznem, którego nie umiem teraz nazwać, akurat tyle wieczoru zamieniło się w noc, ile zmierzchu zapadło w wieczór, a po tej kłótni atomów powietrznych nastała zupełna noc,