Strona:Jack London - Wojna z polowaniem na mamuta.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.



II.

Chwiejąc się na nogach opuściłem wieś płonącą — istne piekło. Twarz miałem osmoloną i czułem w niej całą swą krew. Plecak mi ciężył w niemiłosierny sposób, więc go zarzuciłem na drżącą rękę. Szedłem przed siebie w ciemność. Było mi już wszystko jedno dokąd. Wpadłem w jakieś okopy niemal piętrowe — z trudem wydostawałem się z nich, darłem ubranie i krwawiłem ręce, nogi, całe ciało o jakieś druty kolczaste. Wreszcie znalazłem się w szczerem polu. Obejrzałem się. Uszedłem od wsi daleko, bardzo daleko. Nie umiem powiedzieć, jak daleko. Nie lubię kłamać. Za mną wielka łuna — w górze tylko jaśniej, dokoła mnie ciemności egipskie.
Widzieliście kiedy łunę? Jeżeli łuna nie jest tylko marną imitacją albo tylko fotografją martwą pożaru, jeśli ta łuna jest taką, jak ja lubię, łuną żywą i z uczuciem — to jest wtedy odbiciem najrealniejszem pożaru. Pomiędzy łuną, a pożarem istnieje jakaś więź nieodgadniona przez nikogo, piękna i groźna jednocześnie. Szalejący żywioł jest wściekle przezorny. Wie o tem, że go ludzie zaleją, rozrzucą i zdepczą, lub, że mu wreszcie zabraknie strawy, iż mu się skończy pastwa. Wie o tem, że on, jak i wszystko ma swój koniec na ziemi, więc pragnie siebie samego przetrwać w łunie. Dlatego też do łuny porządnej, a nie partackiej coś ciągle z pożaru wzlatuje, coś się w tej łunie żarzy, kotłuje, wybucha, a cała łuna drga, zwiastuje się światu radośnie. Siedziałem na swym plecaku i patrząc na łunę w górze, widziałem pożar na dole. Ogarnęły mnie wspomnienia amerykańskie. Przypomniał mi się pożar stepu i Nemrod. Było to w Kanadzie za czasów mej młodości burzliwej, w czasie potwornej suszy panującej w stepach, na których polowałem z bandą opryszków białych paroma porządnymi czerwonoskórymi.