Strona:Jadwiga Marcinowska - Vox clamantis.djvu/13

Ta strona została przepisana.

Obrócił się cicho, chcąc przejść, ale wtem wzrok jego upadł na mrugające złośliwie, za czerwienione oczy wartownika. Oczy te nań patrzały już od pewnego czasu, a teraz ze skulonej postaci wyszedł chrapliwy i mocno trzęsący się głos:
— Jeszcześ jest w sobie jary, Zacharyaszu Ben Abia! Poniechać ci jeno podeszłej niewiasty, a młódkę wziąć jak sarnę z gór Bether, jak kozicę z Galaad... Ha! ha!...
Płomień gniewu przeleciał po twarzy Zacharyasza.
— Niech zatraci Pan wszelkie usta zdradliwe i język hardo mówiący!
— Ha! ha! — zachichotał z chrypieniem starczej piersi Meszullam. — Wszakże dzisiaj Dzień Przebłagania, wyznaj grzech, Zacharyaszu, gdyż zaprawdę poniżony jest dom twój w rodzie Abiasza, przodka twego...
Zacharyasz podniósł ręce do głowy.
— Nie wiem, czylim w czem zgrzeszył osobliwie, — rzekł smutno. — Źle jest wszędy. Od nieprawości i bólu ociężał okrąg ziemi... A że o Dniu dzisiejszym powiadasz, to ci mówię: Kruszmy się... Cierpliwy Pan i miłosierdzia wielkiego... Kruszmy się... W moim grzechu i twoim i zasię wszystkiego Izraela, wszystkiego Izraela... o!... o!...