Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

mówić bardzo donośnie. Przeciskają się zewsząd Włosi ze skupionemi twarzami, chciwi usłyszeć „swoje słowo“.
Aliści nie jest to łatwą rzeczą. Z poza ściany dochodzi wzrastający gwałtownie śpiew, a możnaby słusznie powiedzieć, wycie. Coś absolutnie sprzecznego ze wszelkiem pojęciem o muzyce. Szereg monotonnych, gardłowych, niezmiernie przykrych dźwięków.
To nabożeństwo ormiańskie, wrzekomo z umysłu odprawiane tak hałaśliwie, ażeby zagłuszyć łacinników.
W kaplicy zrywają się pomruki: „Oh! questi Armeni!...“ Czuć zbierającą się burzę...
Jednakże po chwili procesya ruszyła we względnym ładzie.
Drugie z kolei kazanie jest neo-greckie, a trzecie — polskie.
Potem na górze w kaplicy kalwaryjskiej — francuskie i bodaj że niemieckie.
Znowuż na dole, przed głazem Nikodema arabskie; wreszcie ostatnie po hiszpańsku.
Zajęło to parę godzin. Oddawna już nic wyraźnego nie słychać, nie dociera żadne ze słów kaznodziejskich. Rozkołysał się tłum; w jarzącem świetle huczenie wielu głosów. Różnojęzyczność tego zgiełku stanowi odrębną, jedyną w swoim rodzaju, cechę chwili.
Jeszcze przed ukończeniem procesyi ła-