Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

Ptactwo najrozmaitsze w poplątaniu gałęzi śpiewało nieskończenie radosnym gwarem.
Roje drobniutkich muszek napełniały powietrze, wilgotnawe od poblizkiego oddechu wód.
Jan w kole mnogich słuchaczów siedział na wielkim kamieniu. Właśnie w tem miejscu otwierała się półokrągła polanka, padało pełne światło. Był w słońcu; nie odwracał się, ni osłaniał. Silne, aczkolwiek wychudłe ciało świeciło się połyskami twardego bronzu. Głowa... Wysłańcy dostojników zatrzymali się chwilkę zmieszani. Ujrzeli potężną zjawę. Twarz to była, jak natężenie wyłącznej myśli i bólu. Pod ściągniętemi brwiami palił się ogień głęboko zapadłych oczu, a przedziwna gorącość raz po raz oblewała ostro wykute rysy. Wydawało się to tryskaniem podskórnego płomienia.
Usłyszeli głos jego nizki, o szorstkiem i bezlitosnem brzmieniu; zaś jeszcze nielitościwiej uderzała treść słów mówionych: „Rodzaju jaszczurczy, któż wam pokazał, abyście uciekali od przyszłego gniewu? Czyńcież tedy owoc godny pokuty...”
W gromadzie powstał szmer. W pośrodku pospolitego ludu znajdowało się tam kilkunastu faryzeuszów, których serca, kochające sławę narodu, ścisnęły się cierpieniem.
Prorok popatrzał, odgadując. Żaden wzgląd