Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/297

Ta strona została uwierzytelniona.

wybijał się z sił, konał u jej stóp. Sprawy państwa stały, o ile nie załatwiał ich Strafford. Cóż one obchodziły Gesnareha! On miał oczy i myśli jednym objęte przedmiotem. Poza Edytą nie istniało dlań nic w życiu.
Tymczasem jednak poczynały dziać się w bliskości jego bardzo dziwne rzeczy. Oto na Kazimierzu w starodawnej synagodze, pamiętającej czasy wielkiego Piasta, cisnął się tłum Żydów, jak za ubiegłych czasów, nim czcigodny ten gmach zajęto na wiece i muzeum. Trzykroć dziennie zjawiał się tam u pulpitu płomienny mówca z przekrzywioną, do dyni podobną głową i rzucał tysiącom słuchaczy zapalone żagwie, i ogniem przenikał ich dusze. Tłumaczył im sens proroctw mesjańskich, komentował Pismo. Dawniej byliby nań może rzucili klątwę rabini, bo to, co mówił, było obróceniem wniwecz całej nauki i tradycji Izraela od dwudziestu wieków, ale teraz rabini upadli do stóp fałszywego proroka i nie było komu zadąć w poświęcone klątewne rogi. Słuchały też coraz liczniejsze rzesze natchnionego kaznodzieję, cisnąc się dokoła jego pulpitu i rozsadzając ramionami synagogę, a wrażenie, wywierane przez Eljasza potężniało z dniem każdym. Już synagoga nie starczyła: zbierano się w opuszczonej ujeżdżalni wojskowej, potem na błoniach w stronie Krzemionka. Rozgłos starca przeleciał mury krakowskie i rozniósł się szeroko wśród gmin żydowskich. Pocichu ściągać się zaczęły długie łańcuchy przybyszów