Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/136

Ta strona została skorygowana.

lękliwie w marzeniach osłonecznionych, że dziecko mu da, jako dowód bezwiny i kochania wielkiego. Wierzyła we wszystką swoją obecnie, jak u innych kobiet, możność.
Słońce paliło ciało aż do krwi.
Zapragnęła zobaczyć siebie dla niego. Wstała i rozejrzała się w krąg. Dookoła na straży jej samotności i marzeń stały, niby potworne kły, ostrzami do nieba zwrócone góry granitowe, milczące, niezdradne. Rozebrała się do naga, zupełnie. Chciwie opadły ją promienie słoneczne. Nie chcąc, uświadomiła sobie pewną rozkosz fizyczną, gdy w przeciwieństwie do chłodu, wiejącego na jej plecy od pionowej ściany góry, objęło ją miękkie, choć żarliwe tchnienie i jakby przytuliło się do ust, twarzy, piersi, ramion i nóg. Poddała mu się bezwolnie z zamkniętemi oczyma i oddechem w piersiach zatrzymanym, następnie rozesłała suknie i położyła się na nich. W nieskażonej beztrosce pięknego dnia marzyła wszystkiemi zgodnie myślami i ciałem nagle odłączonem od wszelkich rozumnych zakłopotań. Rozpuściła włosy, a przeczesując je potem palcami, dziwiła się, że lśnią w słońcu bronzowemi połyski. Badała siebie z dokładnością spojrzeń malarza, gdy wiernie przerysowuje akt pierwszy raz widzianej modelki. Zauważyła, że ręce jej zgrubiały w nasadzie ramion, a piersi ściężały w sobie i jakby odsunęły się od siebie, powiększając dzielącą je przestrzeń. Układała je na miejsce pierwotne, pamięcią wskazane. Starała się sobie przypomnieć, czy zmieniły wygląd swój od czasu rozstania z Sewerynem. Z radością dostrzegła, że ciemna pręga, okalająca stan jej,