Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/239

Ta strona została skorygowana.

oczy wysławszy w przestwór niezmierzony. Przerwał mu modlitwę głos głuchy, jakby ziemia, przejąwszy ból serca człowieczego, wyznaniem winy wszystkiej prosiła niebiosa o sąd i karę najsroższą.
— Poszarpał go świat — jęczała słowami poprzez szlochanie ustawiczne — rozrzucił nogi jego i ręce po ziemi obcej, wytoczył krew. Oddał mi świat w ręce moje tylko ból jego, tylko znak męki najokrutniejszej...
— Niezliczone są krople rosy jednego poranka, niezmierzone jest miłosierdzie Boskie, głębia jego nieprzebrana nigdy — mówił ksiądz, niby jej odpowiadając.
— Wzięłam żywe rany jego w moje zdrowe ręce... cierpienie jego serca zabrało moje serce...
— Chrystus na górze Trupiej Głowy cierpiał stokroć...
— Nikt bardziej od niego nie cierpiał... jedenaście znaków nosi na ciele, a każdy znak krwawił, każdy był raną głęboka, a każda rana jątrzyła — jęczała ziemia jej ustami.
— Za winy świata cierpiał Pan na krzyżu...
— Zapłatę bierze we łzach i modlitwach ludzkich.
— Ocean łez człowieczych nie opłaci męki Jego.
— Gdzież jest i jaka może być nagroda za mękę tego, którego skarga nie przeszła przez ściany domu i spłynęła cała w serce moje niegodne.
— Błogosławieni cisi — szeptał ksiądz cichutko, ledwie słyszalnie — Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości... Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie, albowiem ich jest...