Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

rzyć. Bóg się gniewa. Bóg nie pozwala. Grzech marzyć, Broniu, — grzech.
Opuścił głową na piersi.
— Wiesz, co ci odpowiedzą i w „Ziarnie“ i wszędzie... wszędzie?
— Co? — zapylał nagle.
— Że twoja „Młodość“ nie nadaje się do druku.
— Dlaczego? Czy to takie złe?
— Nie złe, Broniu, ale nieuczone, niezgrabne, naśladowane, niewyczute, sztuczne. Zbiór frazesów sztubackich. Ale w tem jest dusza twoja, która roi, poszukuje, która wiele będzie cierpiała... Nie, Broniu, — słońce nie stanie, kiedy ty — młodzieniec, powiesz mu: „stań“; gromy nie umilkną, gdy im powiesz „milczcie“. To tylko tak jest w wierszykach, ładnych wierszykach, ale nie w życiu.
— Ja wiem, — rzekł głucho.
— Biedne ty jesteś dziecko.
Coraz mocniej ściskał moją rękę.
— Chcesz mieć we mnie przyjaciela, Bronku?
— Tak.
— Ale ty masz tajemnice, których nie powierzyłbyś nikomu, — prawda?
— Tak.
— Ani mnie także?
— Ani panu...
— Bronku, ty się onanizujesz, — powiedziałem szybko.