Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

Ścięli drzewo, narobili patyków, naleli na łeb siarki — i włożyli do pudełka. A teraz ja pocieram siarkę — o tak, — zapalam papieros — o tak — a zapałkę o ziemię, a potem do śmietnika, — bo się już łep wypalił: niema siarki, bo się już wypaliła. I na śmietnik... Ładna sztuka magiczna, — coo?
I patrzy na mnie uparcie.
— Ej, kelner! Przynieś lejek z bufetu.
Kelner nachyla się i szepcze mu coś do ucha.
— Głupi jesteś... To nie twoja chamska rzecz... Przynieś lejek, kiedy każę, — i basta... On ma znowu kłopot, że ja pana chcę naciągnąć.
— Nie, ja owszem... Ja tu nikogo nie znam... A samemu nieprzyjemnie pić... Proszę jeszcze jeden kieliszek...
— O, widzi pan: lejek... Niby nic, a właśnie w tem jest najważniejsza filozofja życia i istnienia. Tylko to trzeba widzieć, patrzeć i rozumieć... Niech pan patrzy: lejek, prawda? Tylko, że pan jest tu, na górze, — gdzie szeroko, a tam coraz głębiej i coraz bardziej wązko, — i to się nazywa — matnia... Bo matnia, proszę pana, to taki lejek w sieci, — a sieć — to życie i byt... Woda niesie rybę, — i ryba uderza łbem w sieć: gdzie rusz, to sieć, — a woda pcha i pcha... I ryba rzuca się to tu, to tam — aż znajdzie okienko — i to okienko to właśnie lejek matni. A jak już tam wpadnie, to dopłynie do