Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

Młodzi brutalnie zaczepiają przechodzące dziewczyny. Tę szturgnie, wymijając, łokciem, aż się zatoczy nad rynsztok, lub oprze o ścianę; tamtą uszczypnie, — dziewczyna krzyknie z bólu i zaklnie:
— Bodaj cię cholera...
I śmieją się sucho, gardłowo.
Obok chłopcy — wyrostki idą pochyleni, naśladując ciężki, leniwy chód dorosłych. Tylko mocniej wymachują rękami.
Groźny, ponury pochód, pod ciemnem niebem, przy majaczącym blasku podmiejskich latarni.
Boję się ich. Zrazu nie zdaję sobie sprawy z uczucia niepokoju, któremu ulegam. Jest to w zawiązku strach Eloja na widok Morloków.[1]
Idą grupami, po kilku.
W ich powolnych, upartych ruchach wyczuwam nieświadomą siebie siłę mięśni, które potrafią się kurczyć na moc stali...
Co mnie łączy z nimi?
Dać im kulturę — to zacząć od rękawiczek i zagranicznego fortepianu „z dwoma pedałami“.
Równość? — Więc kraść wolno. Wolność? — Więc można rozbijać bezkarnie żydowskie kramy.

Głupi Żeromski i głupi jego „Ludzie Bezdomni“.

  1. Czytaj: Wells — Podróż w czasie.