Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

wie od ziemi odrosłe, — w szubkach albo szynelach na wyrost.
A nad dziećmi wązki pas kirem chmur zasnutego nieba, na które nie patrzą, a pod stopami wilgotne błotem kamienie.
Idą drobnemi, szybkiemi krokami — młodsze, i poważnie, ociążale — z klas wyższych. Mijają się, krzyżują, prześcigają, spotykają, — witają podaniem ręki — chłopcy, lub pocałunkiem — dziewczęta, i idą razem, mówiąc o lekcjach dzisiejszych, klasowem zadaniu lub ostatniem w tym kwartale dyktandzie.
Idą — objęte wspólnem mianem „młodzieży szkolnej“, która ma ulgi w tramwajach.
W czapkach z rozmaitemi znaczkami, w kapturkach i kapeluszach, przybranych wstążką, piórkiem, puszkiem, w kaloszach lub bez kaloszy, zapięte na wszystkie guziki, lub tak tylko sobie, — byle z domu prędzej wyprawić.
Idą do szkół — ze wszystkiemi lub niektóremi tylko prawami, do pierwszo, lub drugorzędnych, do renomowanych i mało lub wcale nieznanych. A każde ma kogoś, kto mu do tornistra włożył bułkę lub dwie bułki, z wędliną lub pieczenią od wczoraj, kto wpis opłaca i w domu pyta o stopnie, — i mówi: „ucz się“.
Idą — o włosach jasnych i ciemnych, ładne i brzydkie; podobne do mamy lub taty, takie, które „nos szpeci, lub oczy zdobią, usta mają za szerokie lub gryzą paznogcie“. Idą dzieci