Strona:Janusz Korczak - Józki, Jaśki i Franki.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

się znają. Wtedy każde okno zajmuje grupa przyjaciół i wzajemnie sobie ustępować będą:
— Ty teraz trochę popatrz, potem znów ja popatrzę.
I tu również chłopcy oddają pocztówki, żeby co tydzień pisać do rodziców, że dobrze się bawią; i tu podróży towarzyszą liczne i nadzwyczajne przygody. Jednemu węgiel wpadł w oko; kazali mu pluć, żeby węgiel wyleciał; gdy jednak to nie pomogło, dozorca rogiem chustki wyłowił węgiel oka i chwalił się potem:
— A widzisz, a nie mówiłem, żeby się nie wychylać; wiedziałem, że tak będzie.
Tomaszewski powiewał workiem dla uczczenia pastuszków, którzy kłaniają się albo język pokazują pociągowi; sąsiad pchnął go i worek wyleciał. Inny znów chustką do nosa żegnał mieszkańców Wołomina, i chustka mu wyfrunęła.
— O wrony, wrony... Ooo, bocian...
I ani się domyślają, że obok na ławce siedzi Zygmunt Boćkiewicz, którego już jutro nazwą Boćkiem — bocianem.
— O, ule, ule!
I zaraz ktoś opowiada, jak poszedł do ula, kiedy był na wsi u stryja i jak go pszczoły pogryzły; mały był jeszcze wtedy i głupi.
W Tłuszczu, gdzie pociąg się cofa przechodząc na inną linię, kolonijni bywalcy straszą nowicyuszów:
— Do Warszawy jedziemy, o, nazad wracamy.
A im bliżej Goworowa, tem częściej rozlega się niecierpliwe pytanie:
— Czy jeszcze daleko?
Bo ciekawi są zobaczyć kolonię, i każdy inaczej ją sobie wyobraża. Jeden myśli, że mieszkać będą na wsi w chałupach, drugi, że kolonia podobna do domu w Warszawie,