Strona:Janusz Korczak - Józki, Jaśki i Franki.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

Zawsze taki najgorszy miał najbrudniejsze uszy i najdłuższe paznokcie na dworcu, najrzadziej list z domu dostanie, najchciwszym wzrokiem obejmuje otrzymaną porcyę mięsa przy obiedzie. — Niema na kolonii bogaczów, aleć są różne stopnie biedy czy niedostatku. Żaden z tych trzech do szkoły nie chodzi, w Warszawie robili co chcieli.
Ojciec pierwszego z nich, Kazia, pracował w fabryce, zachorował i stracił miejsce. Dlaczego ojciec podał do sądu właściciela fabryki, Kazio nie wie dobrze; ale fabrykant miał adwokata, i ojciec Kazia przegrał sprawę w sądzie. Innego miejsca chyba nie dostanie, bo żeby je dostać, trzeba majstrów częstować, albo dać kilka rubli. — Ojciec Kazia jest dobry: jak czasem uderzy które z dzieci, zaraz potem żałuje, płacze i idzie do spowiedzi, — bo mówi, że grzech bić. A dzieci jest sześcioro; a zarabia jedna tylko Emilka. Gdy w zimie dziecko umarło, cztery dni leżało, nie było go za co pochować.
Ojciec drugiego Józia, leży w szpitalu, bo mu beczka, jak ją turlali do piwnicy, nogę złamała i kość we środku odgniotła. Ojciec źle z matką żyje; ojciec ma brata i siostrę, którym daje pieniądze, a mama się gniewa. Brat i siostra wyciągają ojca na piwo, buntują na mamę, i ojciec wraca taki zły, że strach, — i namawiają go, żeby rzeczy z domu wynosił i sprzedawał.
A trzeci, na którego łóżku śpi teraz Czesio, niema ojca wcale, bo poszedł sobie, i niewiadomo gdzie się teraz podziewa. Mama zarabia mało bo słaba. Czasem cały tydzień jedzą chleb suchy z herbatą. Kiedy był mały, chodził do ochrony: ale pani była niedobra, za byle co linią biła po głowie. A teraz chodzi na plac, gdzie kaplicę budują, i bawi się z chłopcami, którzy w karty grają, papierosy palą. —