Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/193

Ta strona została uwierzytelniona.

Na piątej stacji usłyszał już Kajtuś cudzoziemską mowę.
Zmienił rozkazem ubranie, wyczarował walizkę skórzaną i bilet pierwszej klasy. — Zażądał: chce rozumieć zagraniczne rozmowy.
Akurat wracają tym pociągiem uczeni z Warszawy.
— Obawiam się, — mówi Francuz, — żeśmy źle zrobili. — Nie należało strzelać.
— Napewno źle, szanowny kolego, — mówi Włoch, — osobnik Iks, jak go nazwaliśmy, sam wyspę zatopił. Badałem to miejsce dokładnie. — Gdyby kule armatnie rozbiły zamek, zostałoby więcej gruzów.
— Może woda je zniosła?
— Nie. Stało się jakoś inaczej.
Wyjął z walizy ułamek skały.
— Spójrz kolega przez lupę. — Są tu kryształy, których niema na naszej planecie.
I rozpoczęli naukową dysputę, której Kajtuś nie zrozumiał, i mało go obchodziła.
— Ostatecznie można się zgodzić, że mamy do czynienia z mieszkańcem innej gwiazdy, gdzie istoty żyjące więcej wiedzą i więcej, niż my mogą. Co dla nas jest czarem, dla nich proste i łatwe, jak zapalenie zapałki.
— Cóż? — I w szkołach uczniowie nie lubią nowych zadań i ćwiczeń. I uczeni nie lubią rzeczy nowych, trudnych i niezrozumiałych. — Jakże przyznać się, że wierzymy, że duch Ko-