Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.

Kajtuś zmienił twarz, bo go może zechcą fotografować. Nie boi się: jest w formie, jak mówią sportowcy. — Wymknie się z więzienia.
Łapacz jakby się domyślił, bo mówi łagodnie, prawie prosi:
— Tylko nie uciekaj. Nic ci złego nie zrobię.
Zaprowadził Kajtusia do zwyczajnego aresztu.
— Co to za chłopak? — pyta się dyżurny przodownik. — Z pogrzebu pewnie?
— A tak, z pogrzebu.
— Jak ci nie wstyd? — Dobry ty jesteś numerek. — Pokaż, co ukradłeś?
— Nie, — mówi agent. — Może chciał, tylko nie zdążył. A może mi się zdawało.
Czeka, aż zostaną we dwoje.
— Słuchaj, chłopcze. Jesteś w moich rękach.
— No bo co? — Jestem.
— Wiesz, że za twoją głowę wyznaczona nagroda?
— Wiem. Czytałem.
— Ale mi ciebie żal. — Jeżeli się zgodzisz, będzie nam obu dobrze. — Sam widzisz: głupstwoś palnął. — Bo nie? Kto mądry w tłumie ubiera czapkę niewidkę? — Za mały jesteś. — Nie umiesz sam. — Więc naucz mnie czarów; będziemy sobie pomagali. — No co? — Jak ci się ta myśl podoba?
— Owszem. Bardzo dobra.
— Więc zgadzasz się?