Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

i nicponiów, po kolei, na każdego zosobna — coraz to o stopień wyżej, aż do sufitu.
I począł się śmiać.
Śmiał się zrazu głośno i pogodnie, długim pasażem śmiechu. Potem ciszej, śmiechem stłumionym, dyskretnym. Potem całem gardłem wyrzucił kaskadę zjadliwego śmiechu. To strzelił pojedynczym tonem, to tonął w dźwięcznych akordach.
Roześmiał się pierwszy, drugi, dziewiąty i dziesiąty i wszyscy robigrosze i kobiety, i utracjusze i właściciele browarów, i aktorzy, i malarze, i urzędnicy, lokaje i sam dyrektor cyrku, wszyscy się śmieją wraz z błaznem.
A on zatacza się, śmiejąc, głową trzęsie, rękami wywija, biega i kręci się w kółko, uderza się w czoło, w plecy, klepie po brzuchu, przysiada, przegina, podskakuje, pada na dywan, tacza, zrywa się by znów upaść, wije się w śmiechu kurczowym, wyje, szaleje.
Bajeczny! niezrównany!
Oklaski mieszają się z porywem radości, hałas rośnie, wybucha i milknie, zrywa się wichrem i bije o ściany, opada i wznosi, szarpie, dusi, kaleczy...
A błazen nowe tony wplata do śmiechu, dziwne, nieznane, niemiłe.