Strona:Jarema.djvu/136

Ta strona została przepisana.

Stał chwilę przed oknem i osłupiałym patrzył głąb wzrokiem. I jakoś gorąco zaczęło mu się robić koło serca; zdawało mu się, że to serce coraz więcéj rozszerza mu się w piersi... że rośnie... i jakoś tak błogo, tak słodko, choć smutno było mu w duszy. Potém załaskotało go coś w gardle, oczy zaświerzbiały... a za chwilę poczuł, że mu po twarzy coś płynie...
Ale nagle zerwał się., jakby ukąszony, i co tchu pobiegł do stajni. I przyszedł jeszcze w sam czas, bo właśnie dno latarni zaczęło się już palić małym płomykiem.
Z cicha przesunął się pomiędzy śpiącymi i zagasił ogień... I tak jakoś lekkim powracał ze stajni, jakby mu nagle wyrosły dwa skrzydła, które widywał u aniołów...
I z lekkiém sercem otworzył drzwi od piekarni.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzekł miękkim głosem.
— O Jarema! — zawołała kobieta, ocierając szybko oczy — przecież się nie omyliłam! Moje serce od kilku dni...
I nie dokończyła, bo Jarema wziął ją za rękę i utopił w niéj duże, przenikliwe oczy.
— Czy wy za mężem — zapytał po chwili, patrząc na czepiec na jéj głowie.
— Nie — wyszepnęła z cicha kobieta, a głos jéj drżał czegoś — jestem wdową!
— Po... zaczął Jarema, ale imienia Szymka nie mógł w téj chwili wymówić.
— Po Walentym — dokończyła prędko kobieta.
Jarema odetchnął pełną piersią.