Strona:Jarema.djvu/191

Ta strona została przepisana.

Dorota spuściła oczy, ale uśmiech na ustach potwierdzał to, o czém mówił pan Krzysztof.
Jeszcze więcéj wykrzywila się twarz Krzysztofa.
— Ślubu, ślubu chcesz! wołał głosem puszczyka: ha! ha! ha! Więc miłość moja, która mi krew pali, w téj chwili nie wystarcza tobie!... Ale chcesz ślubu, zimna kobieto! Chcesz księdza w ornacie, organisty i dziada kościelnego! ha! ha! ha!...
Śmiech Krzysztofa był tak okropny, że aż stado wron zerwalo się z lipy, aż ukryty za agrestem ogrodniczek poczuł mrowie w całém ciele.
— Czyż żądam od ciebie czegoś niepodobnego? — za pytała z cicha przestraszona dziewica; — czyż dwoje kochanków nie łączą się ślubem przed księdzem?
— Tak.. tak... ślubem! ha! ha! ha!
— Jeżeli z tego się śmiejesz, to zamknę okno i więcéj z tobą mówić nie będę! I biała dłon Doroty sięgnęła po rygiel okna.
Zbladły usta Krzysztofa i drgnęły.
— Przebóg! co robisz! — zawołał, wstrzymując okno: — przecież nie każesz mi umierać pod oknem!
— Jeżeliś taki, to umieraj sobie! — spokojnie odpowiedziala Dorota.
Zgrzytnął zębami Krzysztof i potarł kułakiem po czarnéj glowie, aż się iskry posypały. Po chwili uspokoil się na pozór i rzekł:
— Bóg mi świadkiem, że niczego tak gorąco nie pragnę, jak ślubu z tobą!... Wprawdzie chciałem to inaczéj urządzić, ale, jeżeli ty tego tak nagle pragniesz... więc dobrze! Weźmiemy ślub!
Księżyc schował się w téj chwili. a biedna Dorota nie widziała twarzy Krzysztofa, po któréj przem-