Strona:Jarema.djvu/208

Ta strona została przepisana.

Otylia rzuciła na jego włosy okiem wyzywającém, wytrzymała go tak chwil kilka pod tym ogniem kartaczowym, a gdy stary kawaler już siniéć zaczął, uśmiechnęła się i rzekła:
— Nie jestem wcale między maruderami, i bardzo przepraszam, jeśli kto wziął to do siebie. Wprawdzie, jak twierdzi pan Mateusz, mają tam gdzieś być marudery i maruderki zapatrywania się na świat pani Georges Sand, ale ja należę do pierwszéj kolumny, która z Ameryki i Anglii ku nam maszeruje!
— Uchowaj nas Boże od téj czarnéj bandy — szepnęła brunatna parasolka do sąsiadki.
— Tak jest, — prawiła daléj Otylia, — pierwsza kolumna jest już między nami — a nawet pisma nasze głoszą jéj program zbawienny!
— Jakiż to program! — Rozszerzyć zakres dotąd przyzwolony kobiecie, mierzyć się z mężczyzną na polu wielkiéj pracy i nauki, zdobyć sobie równe prawa polityczne i towarzyskie.
— Jakto, i konkurować o męża? — zawołał ze strachem kawaler o czarniawych włosach.
Otylia zatrzymała się chwilę, spojrzała po całém towarzystwie i rzekła:
— Konkurować o męża? Dla czegoż nie? Zkądże to prawo, aby tylko mężczyzna wybierał? Kobieta ma być rzeczą nieruchomą, i czekać aż się ktoś zlituje?...
— Sapristie! — krzyknął stary kawaler, i odsunął się na róg ławki.
Zabrała głos poważna, brunatna parasolka: